Ostatnio moja przygoda z weekendem jako kobieta spodobała wam się, tak więc dzisiaj kolejny wpis. Jak się domyślacie, powtórzyłam wyjazd, chcąc spędzić trzy dni jako kobieta =]
Ten weekend zaczął się podobnie jak poprzedni, z tą różnicą, że piątek miałam wolny, więc wyjechałam już w czwartek po pracy. Wynajęłam to samo mieszkanie co ostatnio, spakowałam się wcześniej i na tyle, na ile mogłam, przygotowałam się w środę. Z gotową walizką pojechałam do pracy. Dzień wyjazdu ciągnął się niemiłosiernie, do 14-tej każda minuta była jak godzina. Na szczęście kilka dni wcześniej zakomunikowałam, że muszę się zwolnić chwilę wcześniej, bo mam ważną sprawę =D Po zakończeniu pracy szybkim krokiem poszłam do samochodu i po chwili już byłam w trasie. Całą drogę zastanawiałam się, co tym razem mogę zrobić w kobiecej wersji.
Na miejsce dotarłam koło 17. W wynajętym mieszkaniu od razu poleciałam pod prysznic. Kiedy się umyłam i osuszyłam, rozpakowałam się i przykleiłam tipsy na paznokcie. Przyszedł czas na make-up i pełen kobiecy outfit =D Pierwszy dzień padł na czerwoną kopertową sukienkę, którą kupiłam jakiś czas wcześniej na Vinted. Do tego czarne rajstopy i kozaki.
Tu pragnę nadmienić, że moje wyjście miało miejsce na początku marca, kiedy było jeszcze dość chłodno. Niestety dopiero teraz mam chwilę czasu, żeby napisać ten tekst =D
Po godzinie byłam gotowa. Na zewnątrz było jeszcze lekko jasno. To mi jednak nie przeszkadzało – szybko założyłam buty, kurtkę i już stałam przy drzwiach. Tu jak zwykle lekkie schody. Po przerwie od crossowania zawsze zalewa mnie lekki strach przed wyjściem. Wypadam z wprawy. Postałam chwilę z klamką w dłoni, dwa szybkie oddechy – naciskam. Otworzyłam drzwi. Pierwszy krok i jestem na klatce jako kobieta. W pełni ubrana, z dodatkami, make-upem.


Zamknęłam drzwi, schowałam klucze do torebki, poprawiłam sukienkę i ruszyłam schodami w dół. Na klatce było spokojnie. Wychodząc na zewnątrz, natknęłam się na grupkę seniorów siedzących pod klatką. Prawdopodobnie moi "sąsiedzi". Serce zabiło szybciej, ale sama nie wiem, czy to z powodu tego, że ledwo wyszłam i już kogoś spotkałam, czy z tego cudownego uczucia, kiedy wiatr muska nogi w rajstopach? Mniejsza... obyło się bez komentarzy, przemknęłam obok nich i poszłam dalej.


Uczucie wyjścia na zewnątrz jest po prostu wspaniałe. Spacerowałam po okolicy, powoli zapadał zmrok. Tak bardzo delektowałam się tą chwilą, będąc nią, że kompletnie straciłam poczucie czasu. Dochodziła godzina 19. Było już zdecydowanie za późno, żeby odwiedzić jakiś sklep z ubraniami – najzwyczajniej w świecie nie zdążyłabym dojść. Kozaki, które miałam na sobie, może nie miały zabójczego obcasa, ale 10 cm to jednak coś. Mój krok był wolniejszy, bardziej kobiecy, a przez nierówności chodnika zaczęłam czuć w nogach te 2 km, które już przeszłam. Postanowiłam zrobić sobie chwilę przerwy. Zatrzymałam się przy przystanku, ale najpierw musiałam przejść przez ruchliwą ulicę. I tu taka refleksja – to jest chyba ten moment, kiedy najbardziej czuję na sobie wzrok innych. Auta stoją, wszyscy patrzą, jak przechodzę. Z jednej strony czuję się jak gwiazda na wybiegu, z drugiej – lekki stresik, będąc crosską w sukience na środku miasta.

Na przystanku upewniłam się, że nie zdążę już do centrum handlowego, nawet z pomocą autobusów. Padła decyzja, że dziś tylko spokojne spacerowanie. Cały piątek mam dla siebie, więc sklepy poczekają. Ruszyłam powoli w stronę mieszkania, wybierając inną trasę niż wcześniej. Ludzi było coraz mniej, co dało mi okazję, by położyć telefon i uwiecznić moje kobiece chwile na zewnątrz. Co jakiś czas robiłam przerwy na papierosa. Chciałam wrócić przed 21, bo planowałam zamówić jedzenie i oczywiście odebrać je jako Ola =D Teraz szłam główną ulicą, nie kryłam się w bocznych zaułkach. Największy plus? Nowoczesne, ledowe latarnie. Uwielbiam to, jak rajstopy błyszczą się w ich świetle. Sukienka też cudownie się mieniła. Serio, 3/4 drogi spędziłam patrząc się w dół na swoje nogi =D

Kolejne kilometry za mną, telefon już dawno dał znać, że dzienny limit kroków przekroczony... i to trzy razy =P Jak to jest, że na co dzień męczę się z chodzeniem, a w obcasach mogę tak śmigać...? Chociaż już zaczęłam czuć zmęczenie w stopach. Musiałam usiąść, poprawić buty. Dziwne, ostatnio były wygodne, a teraz coś mnie uwierały. Może nogi mi spuchły? Sama nie wiem. Usiadłam na przystanku, dałam chwilę odpocząć nogom i plecom, poprawiłam buty i rajstopy – dyskretnie =D – i ruszyłam dalej. Do mieszkania zostało już tylko kilka minut.

Po drodze zamówiłam jedzenie. Czas oczekiwania – pół godziny. Idealnie. Zajdę, rozbiorę się i zaraz będzie dostawa. Pod blokiem było spokojnie – pojedyncze osoby z psami, cisza. W końcu czwartek wieczór, nikt nie szaleje. Większość ma rano pracę. Bez przygód dotarłam pod klatkę, weszłam kodem, wybrałam windę – nogi były mi wdzięczne – i po chwili byłam w mieszkaniu.

Zdjęłam buty, kurtkę, czapkę. Poprawiłam makijaż, ogarnęłam perukę i byłam gotowa na przyjęcie dostawcy. Mimo że robiłam to już wiele razy, zawsze łapie mnie lekki stresik, bo nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi. Żeby czymś się zająć, usiadłam przed telewizorem... ale długo nie posiedziałam, bo zaraz rozległ się dźwięk domofonu. Jest! Szybko wstałam z kanapy, poprawiłam sukienkę i otworzyłam drzwi klatki. Poszłam do lustra, sprawdziłam makijaż – musiałam poprawić szminkę, bo wcześniej piłam wodę. Wróciłam pod drzwi, spojrzałam przez wizjer – dostawca już był. Pukanie. Dwa wdechy... otwieram.
